Prawdopodobnie najlepsza strona o historii Ziemi Wronieckiej

Rynek wroniecki

RYNEK WRONIECKI salon letni miasta w dwudziestoleciu międzywojennym

Zdecydowaną już wiosną, gdzieś na przełomie kwietnia i maja tego roku zdarzyło mi się szczęśliwie zajechać do Wronek. Jak zazwyczaj, nieodmiennie, zmierzaliśmy ku Rynkowi, ot, bliżej domu. Tym razem było nie tylko „bliżej”, ale równocześnie jakby – inaczej. Nawiewało skądś dawnością, odległą, przecież nie całkiem zapomnianą. Ki diabeł – myślę, rozglądając się czujnie na boki. Rynek zwyczajny, zdecydowanie dzisiejszy, z ożywioną trasą ruchu kołowego, wytyczoną ukośnie środkiem od ul. Poznańskiej do Sierakowskiej. A jednak, mam! – oko znajduje przyczynę: bo oto na Rynku, po wielu latach (ba, słabo licząc osiemdziesięciu), wróciły krategusy. Zielone drzewa o wyglądzie wielkich barwnych bukietów; bo gałęzie ukwiecone gęsto wiązankami małych różyczek. Na razie jest ich niewiele, raptem kilka egzemplarzy, dopiero zaczynających kwitnienie. Ale znów są! Encyklopedia tak mówi o krategusie, m.in.: (Enc. Powszechna PWN 2. W-wa 1974, pod hasłem) „Głóg, Crategus, krzew lub niskie drzewo z rodziny różowatych; 200 gatunków, głównie w Ameryce Pn., w Polsce 5 gatunków dziko rosnących oraz ok. 15 gat. w licznych odmianach uprawnych; pędy zwykle cierniste; …kwiaty pojedyncze lub w baldachogronach – białe, czerwone; owoce, typu jabłka, zawierają dużo witaminy C; … Dzięki wysokim walorom dekoracyjnym i małym wymaganiom glebowym głóg często sadzi się jako rośliny ozdobne…”. I tak też zrobiono 80 lat temu z okładem na naszym Rynku, a mogą to być już lata 30-te zeszłego wieku. Nie, nie – na pewno mi się to nie przyśniło! Zapamiętane, towarzyszące tej scenerii detale są wciąż tak żywe we wspomnieniu: moje krótkie skarpetki, gonienie za piłka i „gra w chrabąszcze”1 – namiętna zabawa dzieci o tej porze roku. W myśli kształtuje się plastyczny obraz Rynku wronieckiego tamtych lat. Niewysokie drzewka okalają przestrzeń rynkową, posadzone w równym rzędzie na skraju chodnika. Różane bukieciki w zielonych koronach liści przypominają odświętne rozwieszone girlandy. Przycięte koliście drzewa wyglądają jak otwarte, wesołe parasolki z miłym pod nimi cierniem. Mały człowiek, zadzierający głowę ku różyczkom (sześciolatek?) widzi je wciąż wyraźnie. Cóż, należałoby z prostego kronikarskiego obowiązku sięgnąć do dokumentów archiwalnych miasta, przypomniane fakty uściślić; albo popytać co bardziej wiekowych obywateli, może zechcą je potwierdzić, a nawet wzbogacić. I znów przywoływany obraz Rynku się dopełnia. Bo ongiś przed domy posesji wystawiono w letni czas wygodne ławy z wygiętym oparciem, takie zapraszające. Po dziennej krzątaninie, ciepłym wieczorem odpoczywano na nich; przysiadywali sąsiedzi i do zmroku pogwarzano o sprawach bliskich – domowych i wydarzeniach z dalekiego świata; to damfer2 przenikliwym trąbieniem meldował, że oto przypłynął Wartą i zakotwiczył blisko mostu (tego drewnianego, przedwojennego)… to w lasach za rzeką pokazały się pierwsze grzyby… taka błogosławiona codzienność. Swoją ławę przed domem – ciężką, masywną – mieli i Straszewscy3; przetrwała II wojnę światową i czekała na powracających z wysiedlenia, choć mocno nadgryziona zębem czasu. Podobne u swoich progów stawiali sąsiedzi; taką odczuwano potrzebę, taki ukształtował się obyczaj. W ten sposób Rynek zaczął pełnić funkcję salonu miasta, wprawdzie sezonowego, ale jednak. Wymienione okoliczności uzasadniają tytuł niniejszego artykułu. Jeszcze raz tę jego rolą – kulturowo-społecznie-towarzyską potwierdzą lata przed rokiem 1939; wtedy na tym to miejscu, podczas manewrów, zagra w letnie wieczory orkiestra wojskowa modne wówczas tango: „Całą noc bzy pachniały…”. Konwencje salonowe zachowywano – rozmowy na Rynku prowadzili tylko dorośli. Dzieciom wolno było się wtrącać jedynie wtedy, gdy pilnie czegoś potrzebowały, a to napić się wody, a to wyprosić dalsze pozostawienie na dworze – „przecież jeszcze całkiem jasno”. Tymczasem niewielki ruch na Rynku powoli ustawał, cichł gwar bawiących się dzieci. Z upływem godzin za domy zachodniej pierzei rynkowej kryło się słońce, rozpinając nad miastem wieczorne zorze. Przed nocnym spoczynkiem nikt się już do niczego nie spieszył. Nastawał wieczór, pora łagodności i harmonii. Jeszcze po niebie śmigały z poświstem jaskółki, pogłębiając ciszę. Salon na Rynku żegnał kolejny, uchodzący dzień: dobranoc. Dobranoc! Wanda Pierzchlewicz. Poznań, 2015 r. postscriptumMam nadzieję, że ktoś z Państwa, Łaskawych Czytelników tego artykułu, wie lub pamięta o szczegółach związanych z opisanym wystrojem Rynku wronieckiego ongiś. Gdyby jeszcze zechciał podzielić się tym z nami – serdecznie o to proszę. Red. zapewne życzliwie umieściłaby na Swojej stronie wszelkie nowe informacje. Wzbogacenie wiedzy o swoim mieście jest sprawą godną i pożyteczną. Poniżej na zdjęciach (stanowiących własność autorki): 1. Wspomniana ławeczka u Straszewskich – tu dziadek Maksymilian z wnuczkami Wandą i Marią.

2. Dom przy Rynku nr 7, Maksymiliana i Teresy Straszewskich; sąsiaduje z narożnym domem Stryczyńskich, tamże „apteka pod orłem” i drogeria. Podzielony wielką sienią – patrząc z zewnątrz po prawej stronie sklep rzeźnicko-wędliniarski, dalej brama wjazdowa na podwórze; po lewej stronie był niegdyś lokal restauracji z wyszynkiem, tamże później sklep towarów krótkich i kolejno, po II wojnie świat., sklep „Ruchu”. Widok po 1945 r.

3. Autorka z córką Magdaleną Cronin.

  Materiał przygotowany do publikacji przez Piotra Pojaska z Muzeum Ziemi Wronieckiej. „Gra w chrabąszcze” – ba! żebym to umiała ponazywać właściwie – polegała na zróżnicowaniu ubarwienia chrabąszczy na podbrzuszu (odwłoku?), postrzeganiu pewnych odmiennych detali anatomicznych i klasyfikacji na „kominiarzy” (cenionych, bo rzadszych) i chrabąszczowe pospólstwo, czyli „młynarzy”. Tylko te dwa rodzaje pamiętam, choć mi się wydaje, że byli w tych rojach i inni reprezentanci gatunku, a raczej na pewno – „króle”. Należało nałapać biednych chrabąszczy w możliwie pełnej kolekcji i zabawiać się handlem wymiennym nimi. Uwięzione w podziurkowanych pudełkach od zapałek chrobotały, chrzęściły w klasach szkolnych, zdradzając właściciela.

Dampfer, niem. (parostatek).

Dom moich śp. dziadków, Teresy i Maksymiliana Straszewskich zlokalizowany był we Wronkach przy Rynku nr 7 (adres przedwojenny). Sąsiadował z „apteką pod orłem”, prowadzoną przez panów Jana i Mariana Stryczyńskich. Dzisiejszy wygląd zawdzięcza nowemu właścicielowi, Powszechnej Spółdzielni Spożywców „Społem” we Wronkach (zmiana fasady, wnętrz, piwnic, podwórza, warsztatów rzemieślniczych i użytkowników). Jedynie dach z kaferkami (– tak się to bodaj wtedy nazywało) przypomina dawny.


Kopiowanie, modyfikowanie, publikacja oraz dystrybucja całości lub części artykułu bez uprzedniej zgody właściciela – są zabronione.